Dzień ósmy: Ostrze w służbie Cesarza

Czując wciąż w postaci zesztywniałych stawów oznaki wczorajszej twardej lekcji, wstałem dość długo przed świtem, spakowałem się i ruszyłem do portu łazików. Cóż za niezwykłe stworzenie! Jazda na miękkim siedzeniu wydrążonym w skorupie insekta wysokiego na trzydzieści stóp, pędzącego wielkimi krokami poprzez pola i bagna to doświadczenie trudne do opisania, i zdecydowanie nie dla osób delikatnych. Karawaniarz kieruje tą wielką bestią dotykowo, używając gamy dźwigni i linek. Te urządzenia kontrolujące są podłączone do różnych organów i struktur wewnętrznych stwora, dlatego trzeba dotykać ich delikatnie, by uniknąć uszkodzenia pojazdu. Jazda jest wygodna i zaskakująco płynna, zaś długie nogi dosłownie pożerają drogę. Do Balmory przybyłem krótko po świcie i zastałem miasto spowite delikatną mgiełką.



Wschód słońca nad Balmorą

Mając w trakcie tej wycieczki dużo do zrobienia i niewiele pomysłów na to, od czego zacząć, stwierdziłem, że pierwsze na liście powinno być dostarczenie dokumentów Cesarza do Caiusa Cosadesa. Rozumowałem, że niezależnie od tego, co jest w przesyłce, uda mi się od niego zdobyć trochę lokalnych informacji. Cóż za niedocenienie sprawy, jak się okazało! Poszukiwania zacząłem w oberży „Przy Południowym Murze”, gdzie spodziewałem się być może zastać właściciela lub służkę, która byłaby od rana na nogach. I znów pudło. Mieszkańcy oberży właśnie udawali się na spoczynek po pracowitej nocy. Nietrudno było poznać, że to miejsce jest lokalną meliną gildii złodziei - pierwszą napotkaną osobą była właścicielka lombardu, która niewątpliwie nie zadawałaby wielu pytań na temat pochodzenia towarów, które do niej trafiają. Gdy zapytałem ją o Cosadesa, określiła go jako „starego cukrojada”, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Załatwiam sprawy Cesarza, kierują mnie do złodziejskiej meliny, mam szukać jakiegoś narkomana; rozważałem, czy nie dać sobie spokoju z całym tym przedsięwzięciem i nie przyłączyć się do gildii, ale ta dziwna sytuacja wzbudziła moją ciekawość. Zgodnie ze wskazówkami Bacoli Closciusa, właściciela „Przy Południowym Murze”, podążyłem do najbiedniejszej części Balmory, by odnaleźć tego „starego cukrojada".

Caius otworzył mi drzwi i wpuścił mnie do małego, nędznego mieszkanka. Był poczochrany i bez koszuli, a pomieszczenie było umeblowane w nieco nieuporządkowany sposób. Szczególnie rzucała się w oczy fajka skoomowa – wyglądała na mocno używaną i sprawiała wrażenie, jakby ktoś chciał ją w pośpiechu ukryć i marnie mu to wyszło. Bez podawania szczegółów dałem mu do zrozumienia, że zostałem wysłany do Balmory, żeby go odszukać. Wyraził zdziwienie, że ktokolwiek miałby być aż tak zainteresowany „starym człowiekiem ze słabością do skoomy” i, szczerze mówiąc, z każdą minutą sam byłem coraz bardziej zdziwiony. Z pewnymi oporami wręczyłem mu pakiet dokumentów.

Przeglądając pierwszą stronę – odkodowując ją najwidoczniej w pamięci – ku mojemu zdumieniu zdawał się przemieniać na moich oczach. Osoba, która przed chwilą była nieco zapadniętym, starym człowiekiem, teraz przedstawiała sobą połączenie wspaniałych mięśni i kontroli oddechu. Uczyniwszy jeden pełny wdech i wydech i pozbywszy się starannie wypracowanych pozorów ślamazarności, Caius stał się gibkim, dobrze umięśnionym człowiekiem, z którym zdecydowanie nie chciałbym się zmierzyć w walce wręcz. Wyraz zdziwienia i wahania na jego twarzy ustąpił miejsca pewności siebie i sile, która przepełniała, jak się zdawało, to niewielkie pomieszczenie. Gdy zaś znów podjęliśmy na nowo rozmowę, stało się jasne, że w istocie wpływy Caiusa sięgały dużo, dużo dalej niż te poorane kamienne ściany.

Bez dalszych przebieranek Caius przedstawił się jako człowiek Cesarza na prowincję Morrowind, arcyszpieg Ostrzy, które są oczami i uszami Cesarza we wszystkich regionach. Z przyczyn nieznanych zarówno mnie, jak i Caiusowi - choć być może reszta dostarczonych dokumentów je wyjaśni - Cesarz nakazał mu wprowadzić mnie do tej organizacji. Jestem więc obecnie nowicjuszem w służbie wywiadowczej Jego Wysokości pod rozkazami Caiusa Cosadesa. Gdy spytał mnie, czy jestem gotów wykonywać jego rozkazy, w moim umyśle zrodziły się pewne wątpliwości, ale nie okazałem żadnych zastrzeżeń. Nie wiem, co by się stało, gdybym odmówił służby, choć zastanawiam się, czy wyszedłbym z tego pomieszczenia żywy.

Moje pierwsze zalecenia jako członka Ostrzy były stosunkowo proste, szczególnie że towarzyszyło im dwieście złotych smoków. Niektóre Ostrza prowadzą otwartą działalność: świadczą pewne usługi i oferują kontakty. Caius dał mi listę niektórych z nich, zamieszkałych w prowincji Vvanderfell, która najwyraźniej jest moim terenem działania; zalecił mi spotkać się z nimi najszybciej, jak to możliwe. Mam to uczynić po cichu, jako że nie mam należeć do tego jawnego personelu pomocniczego. Dał mi kilka wskazówek, jak wyrobić sobie w okolicy przykrywkę. Wciąż wiruje mi w głowie od wszystkich tych zawiłości złożonej polityki i społeczności Morrowind. Oprócz zwykłych gildii, w polityce Morrowind dominują przynależności klanowe, skupiające się w pięciu „wielkich rodach”. Zamierzam być ostrożny w związywaniu się z którąkolwiek konkretną nitką tej skomplikowanej tkaniny. By przetrwać, powinienem najpierw zdobyć przynajmniej trochę wiedzy o niej.

Choć Caius zdecydowanie zgodził się z moimi przezornymi zamiarami, zasugerował, iż moje doraźne potrzeby dobrze zadowoli członkostwo w gildii magów z całą jej generalnie luźną strukturą. Tutejszy sekretarz gildii, Ranis Athrys, powitała mnie w szeregach organizacji. Nie szczególnie ciepło czy z entuzjazmem, ale przynajmniej opłaciło mi się to materialnie – przyjaciół nie zyskałem, ale możliwość dostępu do skrzyni w siedzibie gildii oraz korzystania z łóżka w obszarze sypialnym już tak. Caius zasugerował mi, że uczennica Ranis, Ajira, będzie prawdopodobnie lepszym kontaktem. Sama będąc nietutejsza, z pewnością może być wobec mnie mniej sztywna, choć ludzie-koty z prowincji Khajiitów też nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do osób bretońskiego pochodzenia, takich jak ja sam. Spotkałem się z nią przelotnie, ale gdy zszedłem do głównych pomieszczeń siedziby gildii – znajdujących się w piwnicy – było już późno. To był długi dzień. Rano zajmę się nawiązywaniem znajomości z kolegami z gildii.

Dzień siódmy: Grobowiec prawie że mój

Można powiedzieć, że przeżyłem dziś albo dzień pełen poznawczych sukcesów, albo poważne niepowodzenie na koniec pierwszego tygodnia w Morrowind. Tak czy inaczej, cieszę się, że dane mi jest siedzieć w mojej małej, prymitywnej chatce i to opisywać. Dziś po południu wątpiłem w swoje przeżycie. Odkryłem na wybrzeżu nie jeden, a dwa grobowce rodzinne, jak się jednak przekonałem, samo znalezienie ich to była ta łatwa część.
Dzień upływał mi dobrze; upolowałem parę krabów i kilka zębaczy, podpłynąłem do ławicy niedaleko brzegu i znalazłem w małży perłę, czuję się też pewniej, biorąc pod uwagę moje rosnące zdolności posługiwania się halabardą. Później znalazłem pierwszy grobowiec: drewniane drzwi otaczał zaokrąglony łuk z zielonkawego kamienia. Ostrożnie i po cichu wszedłem i zacząłem się skradać, idąc w dół schodami w długim, wąskim przejściu. Na dole znajdował się rodzaj komnaty, zaś w niej zobaczyłem szkielet człowieka. Wydawał się swego rodzaju ostrzeżeniem mającym odstraszyć intruzów; do kościstej dłoni miał przytwierdzony długi łuk. Gdy byłem przy ostatnim stopniu, z ciemności nagle wyłoniła się mglista postać, dziwnie zawodząc. Zatrzeszczała wokół mnie magiczna energia; był to chyba jakiś rodzaj klątwy. Zamachnąłem się na zjawę moją halabardą, kecz ku mojemu przerażeniu jej ostrze przeszło przez widmo, nie czyniąc mu szkody! Piękny dzień nagle zmienił się w mroczny koszmar.

Odrzuciwszy halabardę i cofając się gwałtownie o stopień, przygotowałem się do rzucenia zaklęcia kuli ognia. Duch nacierał na mnie, a zimno jego widmowych szponów paliło mi skórę, choć nie czułem kontaktu fizycznego. Chwila... Jednak poczułem jakiś fizyczny kontakt! Oszałamiające uderzenie w mój żelazny napierśnik sprawiło, że potknąłem się na schodach i upadłem do tyłu. Zajęty czym innym, nie zauważyłem budzącego się do życia szkieletu, teraz jednak widziałem, jak próbuje wycelować drugą strzałę obok wyjącego strażnika, który opadł na mnie, szarpiąc mi pierś. Nie podnosząc się, dokończyłem niezbędny gest i strażnika ogarnęła kula magicznego ognia, odrzucając go ode mnie w górę. Podpierając się łokciami, podczołgałem się w tył, wsuwając się na szczyt schodów; w tym samym momencie nad moją głową o ściany zadźwięczała gromada strzał. Na piętrze, wciąż leżąc na plecach, starłem się z rozwścieczonym duchem; raz po raz paliłem go kulą ognia, gdy on szarpał mnie lodowato zimnymi pazurami. Wreszcie padł, tworząc bulgoczącą kałużę zielonego szlamu. Trzymając się nisko, by uniknąć wzroku zaalarmowanego szkieletu, odsunąłem rygiel w drzwiach.

Ku mojemu przerażeniu, na zewnątrz ujrzałem unoszącego się w powietrzu skrzydlatego stwora znanego jako skrzekacz. Będąc tak poobijanym i otoczonym ze wszystkich stron, mogłem jedynie opędzać się od uderzeń skrzydeł, ogona zakończonego kolcem i ostrego jak brzytwa dzioba. Prawdę mówiąc, i to przychodziło mi z trudem, i gdy wreszcie zdołałem kilkoma pchnięciami halabardy strącić bestię na ziemię, moje poparzone ciało było już w kilku miejscach poszarpane. W nadziei, że szkielet nie opuści swego posterunku w grobowcu, padłem bez życia pod drzwiami. Trzeba było kilku godzin odpoczynku i bezustannego wykorzystywania całej energii uzdrawiającej, na jaką mógł się zdobyć mój pierścień, bym poczuł się w razie czego zdolny do obrony. Wtedy mogłem w końcu podjąć się powrotu do domu. Nigdy bym się nie spodziewał, że tak ucieszę się na widok tej mojej podniszczonej chaty.

Dzień szósty: Doki przemytników

Dziś zbadałem teren na południowy wschód od miasta; obszar złożony z małych, kamienistych wysepek, idealny do działań przemytniczych. Znalazłem małą przystań, w której zacumowana była łódeczka. Podejrzewam, iż mogła ona należeć do przemytników z Addamasartus. Na pokładzie było kilka pustych skrzyń transportowych, znalazłem też trochę resztek księżycowego cukru. Nie było to zbyt bezpieczne miejsce na trzymanie łódki przez dłuższy czas, a miałem wrażenie, jakby była tu co najmniej od kilku dni. Domyślam się, że zamierzali powrócić do swojej łodzi, nim spotkał ich z mej ręki przedwczesny koniec.

Wieczór po raz kolejny spędziłem w domu cechowym. Jest tam pewien nordyjski zwiadowca zwany Raflodem Pyszałkiem. Choć jest głośny i nieokrzesany, oraz skłonny do gadania o wszystkim, niezależnie od tego, czy coś o tym wie, czy nie, był dla mnie nieocenionym źródłem wiedzy na temat popularnego w Morrowind pancerza kościanego. Jest on lżejszy niż pancerze z metalowych płyt, pod względem ciężaru porównywalny bardziej do kolczugi.

Dowiedziałem się też nieco o tutejszych zwyczajach od maga bitewnego imieniem Albecius Colollius. Powiedział mi, że zwyczaje pogrzebowe rdzennych Dunmerów dostarczają ciekawych okazji zarobkowych. Grobowce rodzin wymierających albo odległych zostają zaniedbane, zaś czasami takie opuszczone grobowce zawierają bardzo interesujące przedmioty. By podkreślić związane z tym niebezpieczeństwo, wspomniał o jakimś głupim czarodzieju, który wszedł w posiadanie artefaktu zwanego Pierścieniem Mentora i najwyraźniej zgubił go w grobowcu znajdującym się gdzieś na wybrzeżu. Jest pewne ryzyko, szczególnie jeśli chodzi o duchy i innych przodków-strażników. Brzmi to jednak nieźle i warto byłoby zaryzykować przeszukanie takiego grobowca, jeśli nań trafię. Może mi się poszczęści i znajdę ten zaginiony pierścień.

Jutro minie pełny tydzień mojego pobytu tu, w Morrowind. Moje odkrycia prowadzą mnie coraz dalej i dalej od Seyda Neen i mam coraz większą ochotę wyruszyć do Balmory. Moja włócznia stępiła się już niemal całkowicie i zakupiłem u Arrille’a halabardę, ale nie ma tu kowala, który mógłby naprawić moją włócznię czy wycenić ten czarny pancerz. Gromadzę też pewne interesujące rośliny i chciałbym z kilkoma poeksperymentować, ale w miasteczku nie jest dostępne wyposażenie alchemiczne. No i, rzecz jasna, przydałoby się znaleźć kupca na mój rosnący zapas księżycowego cukru.

Dzień piąty: Paskudna śmierć maga Tarhiela

Dziś rano byłem świadkiem paskudnej śmierci nieco krótkowzrocznego czarodzieja. Z jego dziennika wiem, że zwał się Tarhiel, zaś z jego odzieży domyślam się, że całkiem dobrze mu się powodziło, jednak nikt w Seyda Neen o nim nie słyszał, a ja nie mam pojęcia, skąd go przywiało. Słowo „przywiało” można rozumieć na wiele sposobów, a Tarhiela dotyczył na pewno więcej niż jeden. dostrzegłem go, gdy spadał z nieba jak kamień; krzyczał wszak w sposób daleki od tego, w jaki zazwyczaj krzyczą kamienie.

Pobiegłem szybko pośród drzew i odnalazłem jego poskręcane i potrzaskane zwłoki. Było jasne, że jest martwy; był połamany tak, że nie dało się zidentyfikować ciała. Zastanawiałem się, jak to się stało, że spadł z tak dużej wysokości, do momentu, gdy przejrzałem ostatnie wpisy w jego dzienniku, który pomimo swych lat przetrwał upadek. Wygląda na to, że Tarhiel wymyślił dla siebie zaklęcie, które miało mu dać możliwości sadzenia wielkich susów. Zapomniał najwyraźniej, że choć skoki na wielką odległość to prawdziwy dar dla podróżnika, to należałoby również zapewnić bezpieczne lądowanie. W jego kieszeniach znalazłem trzy kopie ostatecznej wersji zaklęcia, ale nie widzę dla nich praktycznego zastosowania.

Pogrzebawszy Tarhiela, wróciłem do poszukiwań pereł, tym razem w zatoce po przeciwnej stronie. Nawet bez niczyjej pomocy udało mi się przerzedzić zastępy złośliwych zębaczy dostatecznie, by nie nękany przez nie dopłynąć do leża małży. Jednakże po wschodniej stronie Seyda Neen znajduje się przystań i dotarcie do małży na dnie głównego przepustu stanowiło poważne wyzwanie. Choć udało mi się wydobyć jeszcze jedną perłę, ten wysiłek mnie wyczerpał i przed zachodem słońca wróciłem do miasta, żeby odpocząć.

Jako że był wczesny wieczór, a ja czułem się wylewnie, postawiłem kilka kolejek w domu cechowym i nawiązałem przyjaźń z kilkoma bywalcami. Na ulicy miałem sprzeczkę z Voduniusem Nucciusem, który zdawał się traktować wszystko, co powiedziałem, jako obrazę. Po rozmowie z jego przyjaciółką, karawaniarką Darvame Hleran, stwierdziłem, że nie był zdenerwowany przeze mnie, tylko przez swą sytuację. Seyda Neen nie było szczytem jego marzeń, gdy przybywał do Morrowind. Kupiłem od niego pierścień, by mógł zabrać się na statek lub z karawaną i ruszyć dalej. Pierścień jest bardzo ładny, ale wydaje się zawierać urok z jakimiś nieprzyjemnymi skutkami ubocznymi. Jestem pewien, że sprzedając go, odzyskałbym większość z tego, co zapłaciłem, zaś perspektywa zniknięcia z ulicy ponurego Voduniusa z całą pewnością jest perspektywą zmiany na lepsze.

Dzień czwarty: Perły i zabójcy

Powoli zaczynam godzić się ze swym losem i nawet mi się to opłaca. Dziś stawiłem czoła deszczowi i ponurej atmosferze Gorzkiego Wybrzeża i wybrałem się na polowanie. Deszcz niemal natychmiast przestał padać, a zachmurzenie bardzo szybko zmieniło się w słoneczny dzień. Zrobiłem dobry użytek z faktu, że jestem teraz porządnym obywatelem; jeden ze strażników pomógł mi zbadać zatokę na zachód od miasta.

Chciałem sprawdzić, czy lokalne mięczaki, zwane małżami, wytwarzają perły. Wszedłem do wody, by za chwilę zostać otoczony przez wygłodniałe zębacze. Wymachując włócznią, cofnąłem się na brzeg. Na szczęście pierścień, który znalazłem wśród skarbów Fargotha przejawia pewne ograniczone właściwości uzdrawiające. Rozważałem plan: wejść kilkukrotnie do wody, by zwabić zębacze, po czym, stojąc na plaży, przetrzebić ich zastępy włócznią. Nie było to jednak konieczne. Jeden ze strażników zobaczył, w czym problem, i przyszedł mi z pomocą. Po krótkich negocjacjach zgodził się popłynąć i osłaniać mnie mieczem, gdy ja będę nurkował po małże. Znalazłem piękną perłę, po czym zapłaciłem mu trochę złota i rozstaliśmy się.

Niewątpliwie dobrze jest być w przyjaznych stosunkach z posterunkowymi, nie chcę jednak przesadzać. Powrót do chaty pełnej nielegalnych towarów nazbyt kłóci się z moim nowym poziomem relacji z władzami. Nie mam powodu sądzić, że przeszukają mi mieszkanie, ale po co ryzykować? W Addamasartus, jaskini przemytników, znajduje się głęboka pieczara, do której można się dostać jedynie przepływając niewielki dystans pod wodą. Schowałem tam księżycowy cukier w skrzyni, którą znalazłem na brzegu. Niezbyt prawdopodobne, żeby ktoś go tam znalazł. Będzie mi szkoda, jeśli komuś jednak się uda, ale przynajmniej uniknę zatargów z władzą. Prawdę mówiąc, to i tak bezpieczniejszy będzie tam niż w mojej walącej się chacie, umieściłem więc również w skrzyni perłę i srebrny sztylet.

Ten sztylet stanowi czubek góry lodowej skrywającej pewną tajemnicę. Zaczęło się to dzisiaj po południu, gdy wypoczywałem na plaży. Nagle zostałem gwałtownie zaatakowany sztyletem przez człowieka w czarnym pancerzu. Z trudem podniósłszy się na nogi, zdołałem łyknąć trochę mikstury uzdrawiającej; była ona chyba jedyną rzeczą, która utrzymała mnie przez życiu dość długo, bym zdołał wyjąć włócznię w obronie. Gdy już udało mi się przebić nią napastnika, zdarłem zeń zbroję, która zdaje się być wykonana z dobrej plecionki z wyjątkowo giętkiej stali. Jest niewiarygodnie lekka i ma cudowny, matowo czarny kolor; doskonała do potajemnych nocnych zadań. Rozmowa z jednym ze strażników upewniła mnie, że taki pancerz jest znakiem rozpoznawczym Mrocznego Bractwa, gildii zabójców. Martwi mnie bardzo, że mojej śmierci chce najwyraźniej ktoś, kogo pozycja pozwala mu wynająć tego typu organizację. I choć zamierzam nadal dobrze sypiać, od dzisiaj staram się mieć jedno oko otwarte.

Dzień trzeci: Jaskinia przemytników

Świt był szary i deszczowy, stosownie do mojego nastawienia. Zdawało mi się, że bycie dobrym obywatelem będzie polegało na spędzeniu nieskończonego ciągu dni na polowaniu w deszczu. Włócznia zaczęła mi się tępić od ciągłego tłuczenia w twarde skorupy krabów błotnych, a blask złota obudził we mnie nostalgię do starego stylu życia. Wyruszyłem do pobliskiej jaskini, znanej jako Addamasartus, z zamiarem przystania do przemytników, którzy jakoby mieli tam mieć swoją kryjówkę. Po raz kolejny okazało się jednak, iż mój los obrał dla mnie nową ścieżkę.

Gdy wszedłem do jaskini, zostałem natychmiast zaatakowany przez bandytkę z nożem. Szybko padła pod ciosami mojej włóczni, było jednak jasne, że moje przystanie do tej konkretnej grupy przemytników to kwestia wyjątkowo wątpliwa. I tak, jak się okazuje, przemyt w Morrowind nie przypadł mi do gustu. W jednej z kieszeni bandytki znalazłem klucz. Wziąłem go, spodziewając się znaleźć jakąś zamkniętą skrytkę. Gdy zagłębiłem się w jaskinię, szybko odkryłem, że jest inaczej. Znalazłem trzech zakutych w kajdany niewolników, uwięzionych za zamkniętą bramą. Okazało się, iż niewolnictwo – w Morrowind legalne, choć prawnie zabronione w pozostałych częściach Cesarstwa – stanowi silnie ustawiony czarny rynek dostarczający siły roboczej. Uwolniłem jeńców, zaś ich kajdany zdobią teraz mój stół. Może i nie jestem najbardziej praworządnym obywatelem, nie zamierzam jednak parać się handlem niewolnikami.

Drugim towarem, którym w dużym stopniu zajmują się przemytnicy, jest najwyraźniej księżycowy cukier. Zabrałem z ich beczek i skrzyń przynajmniej funt granulek tego nielegalnego produktu, jak również dwie fiolki jego postaci oczyszczonej – skoomy. Aby splądrować ten składzik, musiałem pozbyć się jeszcze dwóch przemytników. Jeden z nich był bardzo niebezpiecznym magiem, a drugi rozbójnikiem, który zadał mi liczne rany za pomocą małych shurikenów, zanim przyparłem go do muru i znalazł się w zasięgu mojej włóczni. W domu cechowym mój przyjaciel Arrille z chęcią odkupił ode mnie ich używane zbroje i broń, jak również trochę dobrej jakości uzbrojenia, które leżało luzem. Wysondowałem go delikatnie na temat księżycowego cukru, jednak rzecz jasna fakt, że prowadzi dom cechowy naprzeciwko jednego z większych biur celnych w Morrowind, zmusza go do działalności w granicach prawa. Przez chwilę, bardzo krótką chwilę, pomyślałem, żeby zniszczyć ten nielegalny towar, jestem jednak na tyle świeżo upieczonym dobrym obywatelem, że nie potrafiłem się do tego zmusić. Będę musiał po prostu zabrać go do jednego z większych miast i znaleźć nań nabywcę.

Szybko przybywa powodów do wyprawy do Balmory i być może koniec końców okaże się, że jednak będę wypełniał rozkazy Cesarza. Trzydniowe bycie dobrym obywatelem było całkiem opłacalne, zaś mieszkańcy Seyda Neen zaczynają się powoli do mnie przekonywać. Reakcja straży na fakt, że wyeliminowałem przemytników, przekonała mnie już, że korupcja jest tu normą lub przynajmniej jest powszechna, ale z pewnością nie do mnie należy ocenianie. Gdyby trzymano się trochę bardziej uczciwej drogi, byłoby mi dużo trudniej ustawić się tutaj tak, jak zdołałem to uczynić. Mimo iż w ciągu trzech dni odebrałem życie czterem osobom, do łóżka kładę się z czystym sumieniem, do tego niewplątany w żaden konflikt z prawem. To pokrzepia na duchu.

Dzień drugi: Śmierć poborcy podatkowego

Drugi dzień mojego pobytu w Morrowind przyniósł jeszcze jedną okazję wyrobienia sobie dobrych stosunków z lokalnymi władzami. Być może moim przeznaczeniem jest zostać porządnym obywatelem i kroczyć prostą, wąską ścieżką. Tutejsi strażnicy są pełni uznania, nagrody pieniężne jak do tej pory wysokie, zaś wspomnienia z więzienia przypominają mi, iż me wcześniejsze życie nie było niczym godnym pozazdroszczenia. Nie zdecydowałem się jednak jeszcze do końca, nie planuję więc definitywnie podróży do Balmory.

Aby wyjaśnić szerzej, w jaki sposób przysłużyłem się dziś Cesarstwu, zacznę od zrelacjonowania tego, co dziś rano było najpopularniejszym tematem plotek: zniknięcia tutejszego poborcy podatkowego. Tak, jak zamierzałem, wyruszyłem dziś rano poznać się z kilkoma mieszkańcami i dowiedzieć się więcej o tym obszarze. Nie trzeba było dużo czasu, by zorientować się, że każda napotkana osoba chciała porozmawiać na temat zaginięcia Processusa Valiusa. Szybko też spostrzegłem, że poborcy nie darzono szczególną sympatią, i sam zacząłem podejrzewać, że skończył marnie. Skoro porządni obywatele Seyda Neen tak mało przejmowali się losem tego zaginionego człowieka, to nie ulegało dla mnie wątpliwości, że ci mniej praworządni uważaliby jego śmierć za dość korzystną, by z chęcią sami się do niej przyczynić. Nawet strażnicy nie byli zbyt skłonni do prowadzenia śledztwa; dawano przez to wiarę pogłoskom, jakoby sami mieli mieć z tego zysk, zaś kwaterą główną działań przemytniczych miałaby być pobliska jaskinia.

Wyruszywszy na polowanie na nowym obszarze na południowy zachód od miasta, myślałem nad sytuacją, mając oko na jakiekolwiek ślady łopaty, które mogłyby wskazać mi bezimienny grób. W bardzo krótkim czasie okazało się, że pojąłem sytuację prawidłowo. Zwłoki poborcy podatkowego pozostawiono krabom na pożarcie, bez wykopania choćby płytkiego grobu dla oddania im minimalnej czci. Znalazłem je przypadkiem, podążając za krabem i kilkoma kwama; to stworzenia rojowe, których zwiadowcy zwykle przetrząsają teren w poszukiwaniu pożywienia. Zwiadowcy kwama i kraby zdążyły już przystąpić do wykonywania swego mrożącego krew w żyłach zajęcia, nim padły ofiarą mojej włóczni, ale ciało łatwo było zidentyfikować. W sakiewce przy pasie, zawierającej dwieście złotych septimów, był zwój ze spisem podatkowym.

Zapamiętawszy to miejsce, zabrałem spis i pieniądze z powrotem do miasta. Dobry obywatel, którego odkryłem w sobie tak niedawno, bardzo szybko został wystawiony na próbę. Strażnicy skierowali mnie do Socuciusa Ergalli, nadzorcy biura celnego, tego samego pana, który wczoraj powitał mnie w Morrowind. On także nie był szczególnie załamany śmiercią poborcy podatkowego. Morrowind jest niebezpieczne, często ktoś ginie tu niespodziewanie, no i nikt nie lubi poborcy podatkowego, co przypominano mi w trakcie wielu dzisiejszych rozmów. Najwyraźniej zaliczają się do tego również inni poborcy podatkowi. Socucius jednak poczuł wobec mnie sympatię, kiedy ku jego zaskoczeniu (i właściwie również mojemu własnemu), przyznałem, że znalazłem przy zwłokach pieniądze i je oddałem.

Jak się okazało, mój pierwszy prawdziwy akt uczciwości nieźle się opłacił. Socucius zaoferował mi pięćset septimów za wymierzenie mordercy sprawiedliwości. Byłem w tym momencie dość zniechęcony, ponieważ nie wynagrodził mnie na miejscu za znalezienie zwłok i zwrot pieniędzy, i pomyślałem sobie, że lepiej było zachować dwieście septimów gotówki niż załatwiać kolejną sprawę dla Cesarstwa. Czas jednak pokazał, że tajemnica ta nie była tak trudna do rozwikłania, zaś ja pod koniec dzisiejszego dnia mam nie tylko cięższą sakiewkę, ale też miejsce do spania, które mogę określać jako swoje własne.

Zacząłem śledztwo od przyjrzenia się spisowi podatkowemu. Cztery pozycje nie były oznaczone jako zapłacone, z czego wywnioskowałem, że jedna z tych osób wybrała morderstwo zamiast zapłaty należności. Altmerka Eldafire, choć była wątpliwym podejrzanym, znajdowała się najbliżej początku listy, najpierw więc odszukałem właśnie ją. Decyzja była tym prostsza, że wcześniej już z nią rozmawiałem. W zasadzie to od niej dowiedziałem się o obecności przemytników w pobliskiej jaskini. Na wieść o potwierdzeniu śmierci Processusa nie okazała zaskoczenia; z drugiej strony, rzecz jasna, nie byłem jedyną osobą, która podejrzewała, że jego zniknięcie okaże się wynikiem morderstwa. Zasugerowała mi, że podejrzanymi mogą być przemytnicy, ale uznałem to za mało prawdopodobne. Nikt, kto para się robotą przemytnika nie zostawiłby przy zwłokach nietkniętej sakiewki.

W rozmowach z tymi, którzy skorzystali na śmierci poborcy, cały czas pojawiało się imię nadzorczyni latarni morskiej, Thavere Vedrano. Miała ona pozostawać w swego rodzaju związku z zabitym, odłożyłem więc na razie listę i zamiast tego porozmawiałem z nią. Wieści bardzo ją poruszyły i sądzę, że dużo bardziej niż władze przyczyni się do odzyskania i przyzwoitego pochówku zwłok. W rozmowie z nią poznałem też zupełnie inną stronę Processusa. Większość miasta uważała, że nakłada na nich zbyt wielkie podatki, zaś nadwyżkę wydaje na ekstrawagancki styl życia; okazało się jednak, że pierścień, który uważano za przejaw życia nad stan, dała mu Thavere. Pomimo że nie mogłem do końca pozbyć się wątpliwości związanych z załatwianiem sprawy za władze, wyraźna miłość Thavere do tego człowieka dała mi dobry powód do szukania sprawiedliwości. Przyrzekłem jej, że dopadnę zabójcę i spróbuję zwrócić jej pierścień.



Latarnia morska w Seyda Neen

Thavere naprowadziła mnie na kluczowy trop, mówiąc, że Foryn Gilnith, tutejszy rybak, kłócił się przez jakiś czas z Processusem o podatki. Poszedłem do jego chaty, przekonany, iż jeśli pokażę mu spis podatkowy z jego niespłaconym pokaźnym długiem, być może wymsknie mu się coś, dzięki czemu będzie można go oskarżyć. Przeceniłem jednak jego inteligencję lub może nie doceniłem jego złej woli. Zaledwie wspomniałem, że znalazłem zwłoki, z dumą przyznał się do morderstwa i oznajmił mi, że nie zawaha się zabić kolejnego "cesarskiego służalca". Dunmer ten był brutalem z silnymi rękami rybaka; szczęście, że zdążyłem nadziać go na włócznię, zanim jego ciosy doprowadziły mnie do nieprzytomności. Byłem pewien, że gdyby mnie rozłożył, nigdy już bym nie wstał.

Wydawszy władzom ciało Glinitha, zachowałem pierścień, który miał w kieszeni, i po powrocie do latarni morskiej z wielką przyjemnością zwróciłem go Thavere. Gdy piszę te słowa, nagroda pięciuset septimów przyjemnie ciąży mi w sakwie i siedzę przy dość topornym, ale solidnym stole w chatce, która jest teraz moim własnym domem w Seyda Neen. Chałupa Glinitha została mi przekazana, przynajmniej na okres tymczasowy. Biorąc zaś pod uwagę okoliczności, nie uważam, aby sen w łóżku martwego człowieka miał mi być zakłócany.

Dzień pierwszy: Przybycie na Vvanderfell



Nabrzeże Seyda Neen


Nazywam się Arvil Bren. Jestem czarodziejem bretońskiego pochodzenia. Przedziwny splot zdarzeń i okoliczności sprawił, że dziś rano przybyłem do prowincji Morrowind. Choć znalazłem się tu jako więzień, zostałem zwolniony z chwilą, gdy znalazłem się w porcie w Seyda Neen. Wygląda na to, że Cesarz ma wobec mnie jakieś plany, okaże się jednak jeszcze, czy i jak bardzo będą one zgodne z moimi własnymi.

Zwolnienie wraz ze sporą sumką pieniędzy otrzymałem od niejakiego Sellusa Graviusa, Rycerza Wędrownego na usługach Legionu Cesarskiego, najwyraźniej dowódcy tutejszego kontyngentu straży. Był wobec mnie uprzejmy, ale nie przesadnie przyjacielski; widać było, że uwolnienie mnie to kwestia rozkazów, jakie mu wydano. Ja sam również otrzymałem od niego rozkazy. Mam zgłosić się do człowieka imieniem Caius Cosades w mieście Balmora i dostarczyć mu pewien pakiet dokumentów. Powiedziano mi też, że otrzymam dalsze rozkazy. Tak niespodziewane odzyskanie wolności jest dla mnie niewątpliwie błogosławieństwem, mam jednak wątpliwości, czy ta służba dla Cesarza będzie mi pasowała. Decyzja co do wykonywania rozkazów nie jest jeszcze podjęta, a dokumenty na razie leżą bezużyteczne pośród mego bagażu.

Choć nie mam pewności, czy chcę służyć Cesarzowi, dobrym, zapobiegliwym krokiem byłoby zaprzyjaźnić się w pewnym sensie z tutejszymi władzami, zaś okazja do tego nadarzyła się niemal natychmiast. Pierwszym obywatelem, jakiego napotkałem dziś rano po opuszczeniu biura celnego, był Bosmer imieniem Fargoth. Nie jest on najwyraźniej najlepszym kumplem tutejszych posterunkowych, jako że już na wstępie zaczął narzekać na cotygodniowe naloty straży. Traf chciał, że znalazłem pierścień, który według niego został mu zrabowany – twierdził, że to jakaś pamiątka rodzinna. Był ze mną dość zażyły, wyraził też niewątpliwie szczerą wdzięczność za zwrócenie pierścienia, jednak nie czuję się zobowiązany do jakiejś szczególnej lojalności względem niego; gdy zaś jeden ze strażników uczynił przy mnie uwagę na temat jego łotrzykowskiego sposobu bycia i poprosił mnie o pomoc, zgodziłem się z chęcią.

Dzień spędziłem na zaznajamianiu się z tą względnie dziką częścią Morrowind. Nie powinienem chyba oceniać całej prowincji po tym niewielkim obszarze, jaki widziałem, szczególnie, że obszar ten – zwany Gorzkim Wybrzeżem – nie jest zbyt wysoko ceniony nawet przez jego własnych mieszkańców. Fakt, że daje spore możliwości polowania: po nabyciu w domu cechowym włóczni udało mi się zjeść dobry posiłek złożony z mięsa lokalnych krabów błotnych. Miałem też okazję spotkać inny gatunek tutejszej fauny wodnej, zwany zębaczem. Biorąc pod uwagę moje ograniczone zdolności w posługiwaniu się włócznią oraz brak nagolenników, uznałem, że miałem szczęście, że wydostałem się bezpiecznie na brzeg . Na szczęście lokalne władze postanowiły okazać pewien rodzaj pomocy nowoprzybyłemu imigrantowi i pozwolono mi spocząć na twardym sienniku w piwnicy biura celnego.

Wstałem o północy i zgodnie z radą Hrisskara Płaskostopego wszedłem na szczyt latarni morskiej. Z tego wysoko położonego punktu obserwacyjnego mogłem widzieć większą część osady, nie będąc samemu dostrzeżonym. Tak, jak można było się spodziewać, dało mi to okazję do przyuważenia Fargotha, jak chował swoje nielegalną zdobycz do pniaka drzewa w bagnie, które położone jest za budynkami głównej ulicy i oddziela je od nędznych szałasów biedniejszej części miasteczka. Gdy Bosmer sobie poszedł i droga była wolna, opuściłem latarnię, zabrałem jego łupy i zgłosiłem się do Hriskara. Zostałem za swe wysiłki szczodrze wynagrodzony, zarówno materialnie, jak i sympatią ze strony strażnika. Pierścień Fargotha może i jest jego rodzinną pamiątką, nie jest jednak dziedzictwem jego bosmerskiego klanu, jako że napisy na nim wygrawerowane są w języku Altmerów. Fakt, że w jego kryjówce znajdował się wysokiej jakości wytrych, nasuwa mi też myśl, że wszedł on w posiadanie pierścienia drogą nie bardziej zgodną z prawem niż ja, zatrzymam go zatem dla siebie.

W dniu jutrzejszym zamierzam dalej zaznajamiać się z okolicą i tutejszą ludnością. Zdobyłem szczegółowe wskazówki, jak dotrzeć do tej Balmory, można też tam się dostać łazikiem; to taki wielki lokalny stwór wykorzystywany do transportu karawan. Jaką drogą tam wyruszę i czy w ogóle, jeszcze się okaże.

And so the adventure begins

Była kiedyś, dawno temu, taka gra... Nazywała się "Croc: Legend of the Gobbos". Tytuł tego posta jest nazwą pierwszego poziomu tej gry. Ale ten blog nie ma z tym nic wspólnego.

Natknąłem się kiedyś na genialny angielski blog-dziennik, fanfik gry TES III: Morrowind. Zwał się "Arvil's Dusty Tomes" i opowiadał o przygodach Bretończyka zesłanego do prowincji Vvanderfel. Fani gry dopowiedzą sobie całą historię ze statkiem, Sellusem Graviusem, Caiusem Cosadesem i Indorilem Nerevarem.

Styl i szczegółowość dziennika natychmiast mnie zauroczyły i od razu zacząłem go tłumaczyć, wtedy jeszcze do szuflady; teraz, skoro już założyłem swój własny dziennik, mogę równie dobrze założyć drugi i umieszczać w nim tłumaczenie. I tak właśnie czynię. Dałem sobie niejako fory, bo założeniem jest jeden dzień na blogu - jeden dzień z dziennika Arvila, a mam już przetłumaczone trzydzieści pięć dni.

Dziennik urwał się mniej więcej w 2006 roku i do tej pory autor nie wrócił do pisania. Sądzę, że to już nie nastąpi, ale tak czy tak są do przetłumaczenia dwa wielkie tomy oraz kawałek trzeciego.

Zachęcam do krytykowania mojego stylu tłumaczenia albo chwalenia go. Albo jedno i drugie.

To nie jest dziennik z mojego życia, dlatego ten blog nie będzie specjalnie spersonalizowany. Obrazki i tło zerżnąłem wprost z bloga Tima Cumminga, więc ogólnie z mojej twórczości nie ma tu nic z wyjątkiem tłumaczenia.