Dzień siódmy: Grobowiec prawie że mój

Można powiedzieć, że przeżyłem dziś albo dzień pełen poznawczych sukcesów, albo poważne niepowodzenie na koniec pierwszego tygodnia w Morrowind. Tak czy inaczej, cieszę się, że dane mi jest siedzieć w mojej małej, prymitywnej chatce i to opisywać. Dziś po południu wątpiłem w swoje przeżycie. Odkryłem na wybrzeżu nie jeden, a dwa grobowce rodzinne, jak się jednak przekonałem, samo znalezienie ich to była ta łatwa część.
Dzień upływał mi dobrze; upolowałem parę krabów i kilka zębaczy, podpłynąłem do ławicy niedaleko brzegu i znalazłem w małży perłę, czuję się też pewniej, biorąc pod uwagę moje rosnące zdolności posługiwania się halabardą. Później znalazłem pierwszy grobowiec: drewniane drzwi otaczał zaokrąglony łuk z zielonkawego kamienia. Ostrożnie i po cichu wszedłem i zacząłem się skradać, idąc w dół schodami w długim, wąskim przejściu. Na dole znajdował się rodzaj komnaty, zaś w niej zobaczyłem szkielet człowieka. Wydawał się swego rodzaju ostrzeżeniem mającym odstraszyć intruzów; do kościstej dłoni miał przytwierdzony długi łuk. Gdy byłem przy ostatnim stopniu, z ciemności nagle wyłoniła się mglista postać, dziwnie zawodząc. Zatrzeszczała wokół mnie magiczna energia; był to chyba jakiś rodzaj klątwy. Zamachnąłem się na zjawę moją halabardą, kecz ku mojemu przerażeniu jej ostrze przeszło przez widmo, nie czyniąc mu szkody! Piękny dzień nagle zmienił się w mroczny koszmar.

Odrzuciwszy halabardę i cofając się gwałtownie o stopień, przygotowałem się do rzucenia zaklęcia kuli ognia. Duch nacierał na mnie, a zimno jego widmowych szponów paliło mi skórę, choć nie czułem kontaktu fizycznego. Chwila... Jednak poczułem jakiś fizyczny kontakt! Oszałamiające uderzenie w mój żelazny napierśnik sprawiło, że potknąłem się na schodach i upadłem do tyłu. Zajęty czym innym, nie zauważyłem budzącego się do życia szkieletu, teraz jednak widziałem, jak próbuje wycelować drugą strzałę obok wyjącego strażnika, który opadł na mnie, szarpiąc mi pierś. Nie podnosząc się, dokończyłem niezbędny gest i strażnika ogarnęła kula magicznego ognia, odrzucając go ode mnie w górę. Podpierając się łokciami, podczołgałem się w tył, wsuwając się na szczyt schodów; w tym samym momencie nad moją głową o ściany zadźwięczała gromada strzał. Na piętrze, wciąż leżąc na plecach, starłem się z rozwścieczonym duchem; raz po raz paliłem go kulą ognia, gdy on szarpał mnie lodowato zimnymi pazurami. Wreszcie padł, tworząc bulgoczącą kałużę zielonego szlamu. Trzymając się nisko, by uniknąć wzroku zaalarmowanego szkieletu, odsunąłem rygiel w drzwiach.

Ku mojemu przerażeniu, na zewnątrz ujrzałem unoszącego się w powietrzu skrzydlatego stwora znanego jako skrzekacz. Będąc tak poobijanym i otoczonym ze wszystkich stron, mogłem jedynie opędzać się od uderzeń skrzydeł, ogona zakończonego kolcem i ostrego jak brzytwa dzioba. Prawdę mówiąc, i to przychodziło mi z trudem, i gdy wreszcie zdołałem kilkoma pchnięciami halabardy strącić bestię na ziemię, moje poparzone ciało było już w kilku miejscach poszarpane. W nadziei, że szkielet nie opuści swego posterunku w grobowcu, padłem bez życia pod drzwiami. Trzeba było kilku godzin odpoczynku i bezustannego wykorzystywania całej energii uzdrawiającej, na jaką mógł się zdobyć mój pierścień, bym poczuł się w razie czego zdolny do obrony. Wtedy mogłem w końcu podjąć się powrotu do domu. Nigdy bym się nie spodziewał, że tak ucieszę się na widok tej mojej podniszczonej chaty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz